Etilee stawiała stopy powoli i uważnie, tak jak nauczył ją ojciec. Rozejrzała się. W korytarzu nie było nikogo. Z niezwykłą precyzją otworzyła drzwi i zakradła się do pokoju Rahiego, nie wydając przy tym żadnych odgłosów. „Nieźle mi idzie.” – pomyślała sobie. Stanęła bez ruchu i czekała, aż jej oczy przyzwyczają się do ciemności. Do pokoju zaklinacza nie docierał nawet okruch światła.
Po chwili zaczęły rysować się jej przed oczami zarysy zwisających z sufitu płacht i ozdób z rzemieni. Poczekała jeszcze chwilę, uspokajając oddech. Wdychała powoli zapachy ziół i kadzideł. Kiedy była gotowa, zaczęła poruszać się w poprzek, dotykając opuszkami palców miękkiej ściany, wyłożonej piórami, które delikatnie głaskały jej dłonie. Dotarła do kąta i skręciła, opierając plecy o kolejną ścianę. Odsunęła sprzed twarzy materiały i jej oczom ukazał się śpiący Rahi. Dziwnie pachniał i zamiast chrapać, syczał. Etilee rozejrzała się, ale nie było tu nic poza łóżkiem. Powlokła się na drugą stronę pokoju, już mniej uważnie, tuż przez środek pomieszczenia, odchylając co chwilę jakieś wiszące rzemienie, zioła lub płachty. Po drugiej stronie pokoju znajdowało się łóżko Rahiyi. Leżała na wznak, jakby nieżywa. Obok stało mnóstwo pudełek, szkatułek i duża skrzynia. „To musi być to.” – pomyślała Etilee i bez zastanowienia podeszła do skrzyni i otworzyła ją. Nie spodziewała się, że jej zawiasy tak głośno zapiszczą. Rahiya się nie poruszyła, ale nietypowe syczenie Rahiego się urwało i ochrypły odezwał się: - Rahiya? – ciało Etilee przeszły ciarki. - Idź spać ojcze… - wypowiedziała szeptem Etilee i usłyszała jak Rahi porusza się na łóżku. „Wstaje?” – pomyślała. Włożyła rękę do skrzyni i udało jej się wymacać to, po co przyszła. Chwyciła tablice, zamknęła skrzynie i szybkim krokiem podeszła do drzwi. Cisza. Wyszła i pobiegła na palcach do swojej sypialni. Daleko na północy, gdzie ląd stykał się z morzem, był kraj, który nazywano: Nowembra. Każdego roku świętowano tam nadejście wiosny. Kiedy całe pola pokryte były już zawilcami, stokrotkami i niezapominajkami, zaczynało się święto. Były to jedne z najbardziej kolorowych dni w roku. Największy festyn odbywał się w mieście tuż nad samym morzem. Miasto to nosiło nazwę Barnim i tak samo nazywał się książę, który sprawował władzę w Nowembrii. Mieszkał on w tymże mieście, a z wież zamku mógł podziwiać morze.
Ulice i plac miasta udekorowano ozdobami w wiosennych kolorach, a na każdym rozstaju dróg stanął mag. Magowie zachwycali mieszkańców miasta czarami. Potrafili zmienić słomki w pęki kwiatów, z ziaren wyczarować kurze jaja, a nawet umieli zapaść się pod ziemię... po czym wracali zza kurtyny witani gromkimi brawami. Sam książę Barnim zaprosił ich na święto wiosny z dalekich krain na wschodzie. Późnym popołudniem młode panny wystrojone w wianki, uplecione z pierwszych wiosennych kwiatów, jak co roku – udały się na brzeg morza. Świętowały, tańcząc w białych sukienkach po piaszczystej plaży, pływając w chłodnej wodzie. Zabawę tę obserwowali młodzieńcy i dzieci, które wbiegały co chwila na plażę, by łapać morskie fale. Zabawa w morzu wywołała dużo entuzjazmu. Młodzieńcy klaskali i gwizdali, by pochwalić tańce na lądzie i akrobacje w wodzie. Jedną z panien była złotooka Żywia. Pojawiła się w Barnim pewnego dnia – zupełnie niespodziewanie. Nikt nie miał pojęcia, skąd się wzięła. Mieszkała w starej chatce na obrzeżach lasu i zajmowała się zielarstwem. Zbierała rośliny lecznicze i tworzyła z nich mikstury. Leczyła rannych i chorych, sprzedawała herbatki ziołowe na różne dolegliwości. Ale najbardziej uwielbiała pływać. Często chodziła nad morze ze swoją przyjaciółką, Mirą. Kąpały się i nurkowały godzinami. Dziewczynę można było spotkać na brzegu niemal codziennie. Żywia przyciągała uwagę każdego z młodzieńców zgromadzonych nad morzem. Nurkowała i wynurzała się z gracją, a słońce rozświetlało jej złote włosy. Dała nurka i zniknęła pod wodą... Nie wypływała przez długi czas. Jeden z chłopców już chciał biec, by ją ratować, ale zdążyła wynurzyć się z pluskiem. Była daleko – tam, gdzie stopy nie dotykają dna i tam, gdzie rybacy wypływają zarzucać sieci. Pomachała elegancko i zaczęła płynąć w stronę lądu. Wyginała ciało i płynęła jak delfin, wychylając się co jakiś czas. Wyglądała zjawiskowo, a pozostałe panny patrzyły na nią z zazdrością. Widząc to, Żywia zaprosiła je do zabawy. Dziewczęta ustawiły się w kółku i pływały powoli, unosząc ręce. Żywia nauczyła je pięknego tańca, który mogły wykonywać w wodzie. Zadowolone, zapomniały o zazdrości i bawiły się do wieczora. Mira, wychodząc z wody – krzyknęła i upadła na ziemię. Trzymała kurczowo stopę i płakała. Żywia natychmiast podbiegła do niej i zaczęła oglądać ranę. – Skaleczyłaś się kamieniem. – stwierdziła, widząc rozcięcie. – Albo muszlą. – dodała. – Bardzo boli! – jęknęła Mira, nadal ściskając stopę. – Nie ruszaj się. Za chwilę przyjdę. – Ruszyła w stronę morza, a wszyscy zbiegli się i stanęli naokoło zranionej. – Nie martw się – powiedziała jedna z dziewczyn. – To nie wygląda na nic poważnego – pocieszyła ją. Żywia podbiegła i przecisnęła się przez zgromadzony tłum. Miała w ręku zieloną papkę, która pachniała morzem. – To ci pomoże – powiedziała i nałożyła zieloną maź na ranę. Lekarstwo przyniosło natychmiastowy efekt. Mira uśmiechnęła się i podziękowała. – Już nie boli! To jakieś czary! – zachwyciła się i przytuliła przyjaciółkę. – Poczekaj. Zabandażuję. – Żywia oderwała ze swojej bawełnianej sukienki długi pasek i owinęła nim stopę Miry. Jej delikatne dłonie pracowały z niezwykłą precyzją. Kiedy opatrunek był już gotowy, Mira założyła buty i z pomocą przyjaciółki wróciła do domu. Następnego dnia, gdy Mira tylko się obudziła, od razu zerknęła na stopę. Rana zasklepiła się – dziewczyna nie odczuwała żadnego bólu. Zadowolona zbiegła schodami. W kuchni czekało na nią śniadanie. – Jak twoja stopa, kochanie? – zapytała zmartwiona mama. Przewróciła naleśnik na drugą stronę i wlała herbatę do czerwonego kubka, który podała córce. – W porządku, mamo. Nic nie boli. Żywia jest niesamowita! – odpowiedziała Mira. Upiła łyk herbaty. Była gorzka. Dziewczyna wzięła dużą łyżkę miodu, by ją posłodzić. Chwyciła naleśnik, posmarowała truskawkową marmoladą i zawinęła w ścisły rulon. – Miejmy nadzieję, że nie wda się żadne zakażenie – powiedział ojciec Miry. Miał gruby głos i mówił z powagą. Półdługie czarne włosy zawiązał do tyłu w krótką kitkę. Siedział wyprostowany jak posąg i popijał czarną kawę. Nie łatwo było dostać kawę w Nowembrii. Jej ziarna importowano z gorących krajów i tylko nielicznych było na nią stać. Ojciec Miry, pan Sambor, był kaznodzieją i z datków od ludzi zbierał pokaźną pensję. Matka dziewczyny natomiast zajmowała się projektowaniem strojów dla samego księcia i zarabiała jeszcze więcej. Stać ich było zatem nie tylko na kawę, ale na najlepsze mieszanki herbat, ziół i wypieki z najznakomitszej cukierni w mieście. – Rana już się zagoiła, ojcze. Nie ma mowy o zakażeniu – rzekła z zadowoleniem Mira i ugryzła kawałek naleśnika. Kropla marmolady skapnęła na talerz. – Hmm... Powiedz mi, córko, jeszcze raz: czym Żywia posmarowała ci stopę? – zapytał ojciec. – Nie wiem, co to było. Jakaś zielona pasta z morza – odpowiedziała dziewczyna. – Ból minął od razu – dodała. – Czy ta Żywia nie ma przypadkiem czerwonych oczu? – zapytał podejrzliwie. – Nie, ojcze. Złote. Dlaczego pytasz? – zdziwiła się. – A skórę? Ma jasną? Jaśniejszą od naszej? – Tak, ojcze – odpowiedziała krótko i dopiła swoją herbatę. – Mówiłaś, że dużo nurkuje? – ciągnął pan Sambor. – Tak. To najlepsza pływaczka, jaką znam. Potrafi wstrzymać oddech na długi czas. – pochwaliła swoją przyjaciółkę Mira. – Córko. Czy te cechy kogoś ci nie przypominają? – wpatrzył się w nią ciemnymi oczami. – Biała skóra, kolorowe oczy i… oddychanie pod wodą? – czekał na odpowiedź córki i stukał palcami w stół. Mira, wystraszona, nabrała powietrza do płuc i wstrzymała oddech. Zrobiła się cała czerwona. – Wampira? – wypowiedziała przestraszona, wypuściła powietrze. Zerknęła na mamę, ale ta nie zwracała na nich uwagi. Robiła kolejnego naleśnika i starała się, aby był idealny. – Tak, to też. Ale chodziło mi raczej o czarownicę – wyjaśnił. – Ojcze. Żywia to najmilsza osoba, jaką znam. Pomocna i wesoła. Pomaga ludziom, kiedy są chorzy, leczy zwierzęta… – wymieniała Mira. – Tak, moja droga. Leczy ziołami. Przecież czarownice się na tym znają. Nie mówiłaś mi kiedyś, że wytwarza z tych ziół mikstury? I chyba ma kota? – Mirze nie podobały się podejrzenia ojca. Obrażona, wybiegła z domu – pobiegła w stronę lasu. Po drodze zastanawiała się, co kot mógłby mieć wspólnego z czarownicą i skąd ojciec wie, że Żywia może jednego mieć. Las był stary i ponury. W tej części Nowembrii rosły najwyższe drzewa. Sosny pięły się wyżej niż pałace, a dęby miały pnie tak grube, że nie sposób było je objąć. Mchy porastały każdy skrawek runa, a ścieżki leśne były wyjątkowo wąskie. Między drzewami dało się słyszeć przeróżne odgłosy. Śpiew ptaków, bzyczenie owadów, trzask gałęzi, szum liści... Na skraju tego lasu stała chatka z drewna – zbudowana z grubych pali pomalowanych na złoty kolor. Mira zapukała, a drzwi same się uchyliły. – Żywia? Jesteś? – zapytała i zajrzała do ciemnego pomieszczenia. Nie było tam żadnych okien. Chatka pachniała kwiatami, choć żadnych kwiatów tam nie było. Mira weszła do środka. Był tam salon, nie zastawiony żadnymi meblami i kuchnia pełna ziół, przypraw i zwisających z sufitu suszonych grzybów. – Tu jestem! – odpowiedziała przyjaciółka i po chwili wbiegła do salonu, a za nią czarny kot. – Nie wiedziałam, że masz kota – Mira zerknęła na zwierzę. Ocierało się o nogę Żywii i mruczało. – Jest nieśmiały, rzadko się pokazuje – odpowiedziała przyjaciółka i przytuliła ją na powitanie. – Napijesz się czegoś? – Zaprosiła ją do kuchni. Usiadły przy małym okrągłym stoliku. Stało na nim parę mikstur i Mira była pewna, że się świecą. Przetarła oczy, ale blask nie znikł. – Dlaczego te buteleczki tak błyszczą? – zapytała i przełknęła ślinę. Czuła się nieswojo. Czyżby ojciec miał rację? Może nie powinna była tu przychodzić... – Wydaje ci się – odpowiedziała Żywia. Podała jej szklankę soku. – Zagramy w karty? – zapytała wesoło i przyniosła stosik dużych kolorowych kart. Zapaliła parę świec i zaczęły rozgrywkę. Kładły po kolei karty na stół. Niektóre z nich miały wymalowane postaci króla i królowej. To były ulubione karty Żywii. Mira zaś lubiła karty z rycerzami. – Już się znudziłam – stwierdziła Mira. – Może pójdziemy popływać? – zapytała. – Jasne! – zgodziła się Żywia i poszły nad morze. Po drodze minęły miasteczko. Dachy wysokich domów były świeżo pomalowane na rozmaite kolory. Okna budynków lśniły czystością, a drogi wyłożone były nowymi kamieniami. Zawsze na wiosnę dbano o to, by Barnim wyglądało jak nowe. Najpiękniej prezentował się mały zamek, który stał nad rzeką w samym centrum miasta. Jego kamieniste ściany błyszczały w słońcu. Dachy zamku również zostały pomalowane. Tej wiosny książę zażyczył sobie, by były całe błękitne – i tak też się stało. Zachwycały barwą i zlewały się z kolorem nieba. Przyjaciółki dotarły nad morze i od razu wskoczyły do wody. Bawiły się i śmiały. – Żywio, pokaż mi jak nurkujesz! – poprosiła Mira. Chciała sprawdzić, ile przyjaciółka wytrzyma pod wodą. Sama również wstrzymała oddech i się zanurzyła. Kiedy zabrakło jej tchu, wypłynęła na powierzchnię. Ale Żywia nie wyłaniała się... Mira bała się, że dziewczyna utonęła... ale ta jak zwykle wypłynęła pełna wdzięku i z uśmiechem na twarzy. – Jak ci się udaje tak długo pływać pod wodą? – To wrodzony talent – odpowiedziała Żywia. – Od dziecka pływam i nurkuję – wyjaśniła i znów zniknęła pod wodą. Po powrocie do domu Mira opowiedziała ojcu o swojej wizycie u Żywii. – Jej chatka była ciemna. W kuchni stało mnóstwo buteleczek i świeciły się jak księżyc – mówiła z przejęciem. – A kiedy wyszła mnie przywitać, do salonu wbiegł za nią czarny kot – ciągnęła, a ojciec słuchał uważnie. – Ocierał się o nią i mruczał. I bał się do mnie podejść. A kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, zwróciłam uwagę na jej skórę. Białą jak bawełna. I oczy błyszczały jak złoto. – Wstała i napiła się wody. – Poszłyśmy popływać. Nurkowała i nie wynurzała się przez nienormalnie długie chwile. – Tak, jakby oddychała pod wodą? – zapytał podekscytowany Sambor. – Tak, zupełnie tak! – odpowiedziała Mira. – Ojcze, myślisz że to rzeczywiście czarownica? – zapytała i nerwowo poprawiła sukienkę. – Myślę, że tak. Bezzwłocznie udam się do księcia. Nie rozmawiaj z nią już więcej. Może być niebezpieczna – ostrzegł córkę i wybrał się do zamku jeszcze tego samego dnia. Przed bramą stało dwóch strażników w biało-granatowych zbrojach i z potężnymi mieczami u pasa. Byli bardzo poważni – i z twarzy, to znaczy z min, i z ogólnej postawy. – Przybywam z pilną sprawą do księcia – rzekł Sambor. – Kim jesteś? – Na imię mi Sambor. Jestem kaznodzieją. Książę mnie zna. Przepędziłem z tego miasta wiele wampirów, duchów i wyłapałem czarownice. – Poczekaj tutaj – odparł strażnik i zniknął za bramą. Sambor niecierpliwił się, czekając na jego powrót. Ten w końcu się pojawił i zostawił wrota otwarte. – Możesz wejść. – Wskazał mu drogę i wrócił na swoje miejsce. Służący zaprowadził Sambora do księcia Barnima. Minęli hol i skręcili w stronę wysokich schodów. Każdy stopień wyłożony był bordowym dywanikiem, wyszywanym złotą nicią. Na ścianach wisiały wielkie obrazy. W każdym kącie ustawiony był wazon z kwiatami, których zapach wypełniał cały zamek. Przebyli długi korytarz i weszli do okrągłego pomieszczenia. Marmurowa posadzka miała taki sam wzór, jak ściany i sufit. Czarno-białą szachownicę. Od tych motywów mężczyźnie zakręciło się w głowie. – Zechce pan tu zaczekać – odezwał się cienkim głosem służący i ukłonił się. Po chwili Sambor został zaproszony do pokoju, gdzie książę przyjmował gości. Przywitał kaznodzieję uśmiechem i zasiadł za szerokim biurkiem. – Nie krępuj się proszę. Usiądź. – książę wskazał Samborowi fotel. – Dziękuję, Wasza Wysokość. – odpowiedział mężczyzna i usiadł. Pokój był wysoki, a przez okna wpadało do wnętrza dużo światła. – W czym mogę pomóc, kaznodziejo? – książę zwrócił się do niego uprzejmie. – Wyśledziłem kolejną czarownicę. – Jeszcze jedna! Co za kłopot. – Książę wydawał się znużony. – Nic z tego, mój Książę. Rozprawimy się z nią w ciągu jednego dnia. – Chciał go uspokoić. – Masz moją zgodę. Zajmij się wszystkim. Rozkażę dwóm strażnikom, żeby ci asystowali – wypowiedział książę władczo i machnął na niego ręką. – Tak jest, Wasza Wysokość. – Sambor wstał i skierował się do wyjścia. – Tylko rób wszystko według przepisów! – przypomniał książę. – Oczywiście. – Sambor odwrócił się, ukłonił i wyszedł. Kaznodzieja szedł dumnie przez miasto. Za nim maszerowali strażnicy. Poszli do chatki Żywii, pojmać oskarżoną. Dziewczyna wystraszyła się mężczyzn i próbowała uciec, ale na nic się to nie zdało. Pojmali ją i zakuli w kajdany. Zaprowadzili prosto do więzienia, gdzie miała się odbyć próba łez. Stare wierzenia mówiły, że czarownice nie potrafią płakać. Jeśli Żywia uroni choć jedną łzę, zostanie ocalona. – Żywio. – Sambor spojrzał na dziewczynę. Skulona siedziała na sianie, którym była wyłożona cela. Jej złote włosy spływały po ramionach i lekko falując, opadały na nagie stopy. Złote oczy świeciły pięknie. Mężczyzna zauważył, że Żywia nawet usta ma złote. A ze złotych ust wydobył się złoty głos: – Tak, panie? – Jesteś oskarżona o czary. Czy przyznajesz się do winy? – zapytał Sambor, a ona schyliła głowę. – Nie. Nie jestem czarownicą. – Czy leczysz ludzi i zwierzęta miksturami, które sporządzasz z ziół? – padło kolejne pytanie. – Tak, ale nie mam nic wspólnego z czarami, panie. Proszę. Wypuśćcie mnie – powiedziała cicho. – Płacz – rozkazał Sambor. – Nie rozumiem – odpowiedziała Żywia i spojrzała na niego pytająco. Mężczyzna odwrócił od niej wzrok. – Nie staraj się rzucić na mnie uroku! Płacz, a puszczę cię wolno! – krzyknął. Żywia zadrżała ze strachu. Skupiła się i spięła mocno, żeby zapłakać. Nie udało jej się jednak uronić ani łzy. – Na co jeszcze czekasz? – ponaglił ją. – Jeszcze chwilkę – poprosiła i mocno zacisnęła zęby... Nic z tego. W jej migoczących oczach nie pojawiła się choćby jedna kropla. Nie potrafiła płakać. Sambor nie miał już żadnych wątpliwości. Wypisał wyrok śmierci i wysłał pismo do księcia. Żywia zaś czekała na wykonanie wyroku w ciemnej celi pod zamkiem. Kiedy książę podpisał wyrok śmierci, ludzie z Barnimy zgromadzili się nad morzem. Tam mieli wrzucić Żywię do morza. Przymocowali do jej nogi ciężki łańcuch, na końcu którego przyczepili ciężką żelazną kulę. Krzyczeli i wytykali Żywię palcami. Niektórzy modlili się, a jeszcze inni płakali. Sambor, który miał wykonać wyrok, wypłynął łódką z Żywią daleko w morze – tam, gdzie stopy nie dotykają dna i tam, gdzie rybacy wypływają zarzucać sieci. Żywia była spokojna i czekała cierpliwie. Już się nie bała. Kaznodzieja wypowiedział długą modlitwę. Mówił głośno, aby mieszkańcy miasta zgromadzeni na brzegu usłyszeli każde słowo. Żywia zauważyła w tłumie Mirę, która płakała rzewnie. Żywia spojrzała na nią z miłością i przesłała jej piękny uśmiech... Po skończeniu modlitwy Sambor dźwignął ciężką kulę. Łańcuch zadzwonił. Żywia sama wskoczyła do wody, łańcuch podążył za nią, ocierając się o brzeg łódki i w końcu kula chlusnęła do wody. Kaznodzieja usłyszał głośny płacz córki i wrócił na brzeg, by ją pocieszyć. Ale Mira nie miała zamiaru na niego czekać. Uciekła, jak to miała w zwyczaju. Pobiegła na skraj lasu do chatki, która znów będzie stała pusta. Tak jak kiedyś. Weszła do środka i usiadła przy stole w kuchni. Jej łzy opadały na stół i wsiąkały w niego. Chwyciła buteleczkę z miksturą i otworzyła. Korek wydał dziwny dźwięk i ziołowe zapachy wzbiły się w powietrze. Czarny kot usłyszał hałas i przybiegł, ale nie zastał swojej pani. Nieco zdziwiony – zbliżył się do Miry. Mruknął, a ona wzięła go na ręce. Wtuliła buzię w jego futro. Było miękkie i ciepłe. – Zaopiekuję się tobą – obiecała kotu i wzięła go ze sobą. Tymczasem Żywia opadła na dno morza i czekała. Czekała, aż jej nogi przemienią się w ogon... prawdziwy syreni ogon, była bowiem z krwi i kości syreną. Jednak przemiana musiała trochę potrwać. Nogi kurczyły się najpierw i kurczyły. Łańcuch z nich spadł, nogi w końcu zniknęły, w pustym miejscu zaczął rosnąć ogon. Łuski wyskakiwały jedna za drugą. Żywia patrzyła na nie ze stęsknieniem. Dawno ich nie widziała. Każda pojawiała się ze śmiesznym chlupnięciem. Ogon syrenki był złoty, ale nieziemski – piękniejszy od najpiękniejszego złota na ziemi. Błyszczał ciepło i nigdy nie blaknął. Za uszami syrenki ujawniły się lśniące skrzela... i popłynęła do domu. Powitali ją rodzice. Oboje równie złoci, jak ona. – Jak się cieszę z twojego powrotu! – rzekła matka ze wzruszeniem i mocno przytuliła córkę. – Dobrze, że jesteś córeczko. – Ojciec pocałował ją w czoło. – Urządzimy dzisiaj ucztę – postanowił. – Nie ma ważniejszego powodu do święta, niż twój powrót. – Przytulili się we troje. – Dziękuję. Dawno nie jadłam porządnego jedzenia. – Żywia pokazała w uśmiechu swoje perliste zęby. Ucztę przygotowano następnego dnia, kiedy słońce rozjaśniło nieco głębiny. Zamiast stołu –na dnie morza stanął długi płaski kamień. Zamiast kurczaka na rożnie – były krewetki, a na miejscu szarlotki –tort z wodorostów pokryty barwnymi ukwiałami. Zaproszono syreny-muzyków, którzy przygrywali piękne melodie na muszlach. Żywia świętowała z całą rodziną i już nie mogła się doczekać otwierania prezentów, które przygotowali jej bracia. – Prezenty poczekają – powiedziała matka, kiedy już wszyscy odeszli od stołu. – Musimy z tobą porozmawiać. – Zaprowadziła córkę w ustronne miejsce. Przypłynął do nich również ojciec. – I jak, kochanie? – zapytał. – Myślisz, że w końcu nasz ród może obcować z człowiekiem? – wziął córkę za rękę. Żywia posmutniała. – Nie, tato. Nic z tego. Ludzie nie są gotowi na spotkanie z syrenami. Posądzili mnie o czary i chcieli zabić – poskarżyła się. – Skrzywdzili cię?! – zatroskała się matka. – Nie. Wyrok śmierci sprowadził mnie tutaj, do was. Wrzucili mnie do morza – uśmiechnęła się drętwo. – Jak to się stało, córeczko? – zapytał ojciec, lekko zdenerwowany. – Jak udowodnili ci winę? – Mówią, że czarownice nie płaczą i kazali mi uronić łzę. – Wzruszyła ramionami. – Ach tak… – rzekła zrezygnowana matka. – Przecież syreny nie płaczą. – Tak, mamo. A czarownice nie istnieją. – Nie mogłaś im wytłumaczyć, że czarownic nie ma? – chciał wiedzieć ojciec. – Nie posłuchaliby. – zamilkła na chwilę... – Nie powinienem wysyłać cię na tę misję, córeczko, to było zbyt niebezpieczne. – powiedział ojciec zdecydowanym tonem, wydawało się, że ma do siebie żal. – Ale nie wszyscy byli źli – dodała Żywia. – Miałam wspaniałą przyjaciółkę. Będę za nią tęsknić – zaczęła opowiadać rodzicom o życiu na lądzie. Mówiła o tym, co ludzie jedzą i jak bardzo jej samej smakują orzechy. Opowiadała o wschodzie i zachodzie słońca, o zapachu drzew i ziół. Wspomniała o tańcu i sztućcach, którymi na początku nie umiała się posługiwać. – Wypadały mi z rąk – mówiła, śmiejąc się. – Najgorzej było z łyżką. Ma kształt muszli i nakłada się na nią jedzenie. – I co potem? – zaciekawiła się matka. – Potem wkłada się łyżkę do buzi. W ogóle mi to nie wychodziło! – Zaśmiała się. Potem zaczęła opowiadać im o budynkach. Najbardziej podobały jej się okna, które były prześwitujące. A kiedy zaczęła mówić o kwiatach, nie byli w stanie wejść jej w słowo. Każdy znany sobie kwiat opisywała ze wszelkimi szczegółami, próbowała wytłumaczyć rodzicom, jak pachniał. – A fiołki! Ach! Moje ulubione! Mają taki słodki zapach! – Zachwycała się. Wiele tygodni spędziła na opowiadaniu syrenom o ziemi i o jej pięknie. Mówiła z pasją i wspominała, że kiedyś jeszcze tam wróci. Prosiła rodziców codziennie, żeby pozwolili jej kiedyś znów odwiedzić ziemię. Obiecali, że za kolejne dwieście lat znów spróbują kontaktu z ludźmi. Syreny pozostały jednak pod wodami mórz i choć czasami wdają się w kontakty z ludźmi, to nigdy nie zaczęły obcować z nimi na dobre. Czasami uratują marynarza od rychłej śmierci na morzu. Od czasu do czasu można usłyszeć ich wdzięczne pieśni podczas podróży statkiem. A najbardziej lubią podpływać blisko lądu i obserwować ludzi. Czekają tam, gdzie stopy nie dotykają dna i tam, gdzie rybacy wypływają zarzucać sieci. Daan ujrzał przed sobą mężczyznę. Stał w sporej odległości od niego, wyprostowany, a w dłoni ściskał miecz z szeroką głownią.
Zajęło mu chwilę, zanim zorientował się na kogo patrzy. Athira. "Skąd on się tu wziął!?" - krzyknął do siebie w duchu. Mięśnie jego ciała stwardniały, bicie serca przyspieszyło, dłonie spociły się. Przełknął ślinę, napiął łuk i wymierzył strzałę w przeciwnika. Był przerażony. Athira zaczął wykrzywiać usta w uśmiechu. Był typowym Taluarem, wysokim i umięśnionym. Skórę miął ciemną, oczy okrążał tatuaż, a na jego ramieniu leżał warkocz czarnych włosów. - Kogo ja tu widzę. - odezwał się. - Jakiś szczapowaty Nis. - zaśmiał się i zaczął iść w kierunku Daan'a. - Zatrzymaj się! - warknął Daan. Jego ręce drżały, nie mógł już utrzymać napiętego łuku. - A jak nie, to co? Strzelisz we mnie? Tym?! - zakpił z niego wskazując na łuk swoim mieczem, jakby był przedłużeniem jego ręki. - Jeszcze jeden krok i... - głos ugrzęzł Daan'owi w gardle. Athira nie zatrzymał się i szczerzył zęby jak pies. Daan wypuścił strzałę. Celował w głowę. Athira próbował zrobić unik, ale za późno. Strzała utknęła w jego szyi. Tętniąca krew zaczęła wylewać się z Taluara. Athira złapał się za szyję i nadal szedł. Uśmiech zszedł z twarzy mężczyzny, a na jego miejscu pojawiła się czysta wściekłość. Daan zaczął stawiać powolne kroki do tyłu i chwycił dłonią jedną z tabliczek. Obserwował władcę Taluarów ciągnącego za sobą nogi. Athira próbował coś powiedzieć, ale z gardła zamiast słów wypluł jasnoczerwoną krew. Był już tak blisko, że spojrzał prosto w oczy Daan'a i wyciągnął rękę w stronę jego twarzy, po czym upadł martwy u jego stóp. Daan wpatrywał się w dwoje drzwi, które stały parę metrów przed nim. Czuł niepokój. Wokół niego rozciągała się ciemność, ale mimo to widział swoje ciało, jakby było oświetlone światłem niewiadomego pochodzenia. Spojrzał na swoje stopy. Był bosy. Próbował wyczuć powierzchnię pod nogami. Była chłodna i twarda.
- Halo? - wypowiedział półgłosem i ostrożnie zbliżył się do drzwi. Jego głos szybko zniknął, jakby wciągnięty przez nicość. Drzwi po prawej były drewniane, przypominały te z jego domu. Te po lewej zaś były tak ciemne, że prawie zlewały się z otoczeniem. Wydawały się błyszczeć, a zza nich Daan usłyszał odgłosy uderzających o siebie mieczy i stłumione krzyki. Poczuł ucisk w żołądku i zbliżył się by usłyszeć więcej. Z oddali rozległ się dźwięk rogu wojennego, a po nim wołanie o pomoc. Bez wahania otworzył drzwi i wbiegł do środka. Znalazł się w lesie. Gdzieś w oddali nadal dochodziły odgłosy bitwy. Znikąd stanęła przed nim Lorei. - Nikogo tu nie ma Daan. - odezwała się. Daan podbiegł do niej i przytulił ją tak mocno, że zabrakło jej tchu. - Lorei! Gdzie ty byłaś?! - objął jej twarz i pocałował w czoło. - Stań za mną! - pociągnął ją za rękę. Przeczesał wzrokiem drzewa. - Ktoś się zbliżał... - szepnął. - Nie. Nikogo tu nie ma. To tam rozgrywa się bitwa. - Lorei wskazała kierunek z którego dochodziły odgłosy walki. - Musimy im pomóc! - krzyknął Daan i zaczął przeglądać swoje tabliczki. - Już za późno... - odpowiedziała. - Musimy uciekać... - Nie! Damy radę. - upierał się. - Masz jakieś czary? - zauważył tabliczki przywiązane do jej pasa. - Masz, zobacz. - zaczął je przeglądać. - Damy radę... - serce waliło mu jak dudniący bęben. Bał się. - Zaatakowali bez ostrzeżenia, nie mieliśmy czasu, żeby się przygotować. - drżały mu dłonie. Lorei położyła rękę na jego ramieniu. - Nie było cię tutaj Daan. Nic nie wiesz. Już za późno. Musimy uciekać i wrócić tu z posiłkami... - Nie! - przerwał jej. - Czy nie widzisz, że oni potrzebują naszej pomocy?! - zdenerwował się. - Chcesz zginąć? Chcesz żeby Kanis zniknęło?! Mamy szansę na ucieczkę! Możemy jeszcze pomóc! - próbowała go przekonać. - Wystarczy tylko, że... - urwała. Daan odwrócił się od niej, zaczął iść w kierunku miejsca bitwy. Po drodze wybrał jedną z tabliczek i ścisnął ją w dłoniach. - Jeszcze nie jest za późno. Możesz ze mną iść. - powiedział, nawet się do niej nie odwracając. - To ty powinieneś iść ze mną! - krzyknęła. - I dobrze o tym wiesz! Zginiesz! - Daan zatrzymał się by posłuchać jej ostatnich słów. Spuścił głowę. Po chwili jednak ruszył na przód zostawiając Lorei w tyle. Nie obejrzał się. Zaczął biec. "Wiem, że to Taluarowie... Że w walce wręcz nie dam rady... Ale mam czary... Musi się udać..." - przekonywał samego siebie. Dotarł na miejsce bitwy, wykrzykiwał zaklęcie i rzucał silne podmuchy wiatru w przeciwników, a szept czarów wznosił się do góry i znikał między czarnymi gałęziami drzew. Nawet nie zauważył, kiedy ostrze miecza jakiegoś wojownika przecięło mu tors i brzuch i zniknęło, by zabijać kolejnych Nisów. Upadł na ziemię i złapał się za brzuch. Poczuł silny ból i na chwilę przestał oddychać. Świat zaczął czernieć. Zanim wszystko zniknęło za mgłą zobaczył jeszcze paru ludzi miecza. Byli w swoim żywiole. Wygrywali. Otworzył oczy. Znów stał w ciemności, a przed nim dwoje drzwi. Obejrzał swoje ciało, dotykał go. Był cały. - Ja tylko chciałem... - z jego gardła wydobył się szept. Jestem bardzo zdenerwowana. Nie lubię niespodzianek. Nie mam pojęcia kogo się spodziewać. Siostra obiecała mi, że nie będę żałować. Była wręcz przekonana, że będę zachwycona.
Zamawiam cappuccino i siadam przy drewnianym stoliku. Spocone dłonie wycieram co chwilę o spodnie. Wpatruję się w szklane drzwi i wyobrażam sobie, że do kawiarni wchodzi Celine Dion, moja ulubiona piosenkarka. Nagle widzę znajomą postać, która zbliża się z zewnątrz w stronę drzwi. Staje tuż przed szkłem i zastyga na chwilę. Od razu go poznaję i serce podskakuje mi do gardła. Chyba nigdy nie widział przezroczystych drzwi. Zrywam się z miejsca i podbiegam, żeby mu pomóc. - Witaj. - odzywam się stłumionym głosem. Nie mogę oderwać od niego oczu. - Dziękuję. - na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech. Chcę wyciągnąć do niego rękę, ale się powstrzymuję. Daan kłania się i wypowiada swoje imię, a ja odwzajemniam ukłon. Przedstawiam się i zapraszam go do stolika. Patrzę na niego, wciąż nie mogąc uwierzyć w to co się dzieje. "To musi być sen." - myślę. Daan rozgląda się po kawiarni. Wiem, że nigdy nie był w takim miejscu. - Nie wiem, jaki jest cel naszego spotkania. - zaczyna i przypatruje się mojej dużej filiżance kawy z pianką. Siada na krześle wyprostowany jak struna i uśmiecha się do mnie ciepło. Przeczesuje dłonią włosy. Czuję, że za chwilę serce wyskoczy mi z piersi. "To Daan! To Daan!" - krzyczę do siebie w myślach. Staram się zachowywać naturalnie i stłumić ekscytację. - Ja właściwie też tego nie wiem. Nie myślmy o tym. - proponuję. - Masz rację. Nie mam zbyt dużo czasu. - rozgląda się nerwowo. Kosmyki jego kasztanowych włosów opadają swobodnie na czoło i zasłaniają uszy. - Napijesz się czegoś? - pytam i kiwam na kelnera. - Co to jest? - pyta, wskazując na cappuccino. Ma przyjazny głos. - Kawa ze spienionym mlekiem. - Pachnie zachęcająco. Ale wolałbym coś... - Pozwól, że zamówię za ciebie. - oferuję i pytam kelnera, czy sprzedają nalewkę jagodową, ale w odpowiedzi mężczyzna unosi tylko wysoko brwi. - To może piwo? - Jagodowe? - pyta tak, jakby miał się za chwilę roześmiać. - Mamy malinowe. - dodaje szybko. - Może być? - spoglądam na mojego gościa. - Tak, dziękuję. - odpowiada grzecznie. "Dobrze wychowany." - zauważam. Ale przecież to wiem. Po prostu pierwszy raz widzę to na własne oczy. -Co... u ciebie? - pytam nieśmiało. - U mnie... - Daan kręci głową. - Nie za dobrze... Kanis, mój kraj, jest w stanie wojny. Mam dużo do zrobienia... - zaczyna się kręcić na krześle. Jest zniecierpliwiony. - Nie posiedzimy tutaj długo. - uspakajam go. - Nie mam zamiaru. - odpowiada szczerze i wlepia we mnie swoje szmaragdowe oczy. Pamiętam, jak po raz pierwszy je opisywałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że na żywo ich kolor będzie tak intensywny. - Macie tu może jakieś... pomocne czary? - pyta i zakłada nogę na nogę. - Masz na myśli potężne? - domyślam się. - Tak... Więc? - domaga się odpowiedzi. Zauważam, że ludzie wokół nas przyglądają się Daan'owi. No tak, przecież wygląda jakby był nie z tego świata. Biała, luźna koszula, z wyszywanymi czerwoną nicią wzorami, wysokie, wiązane buty, skórzane spodnie i grawerowany pas, przy którym przywiązane ma tabliczki z czarami. - Nie mamy u siebie czarów. - Żadnych? - dziwi się i znów zmienia pozycję. Widzę, że jego brwi schodzą się coraz bliżej. - Daan, wydaje mi się, że jesteś sfrustrowany. - mówię, a w tym samym momencie kelner stawia przed nim butelkę z piwem. - Sfrustrowany... - syczy i ogląda butelkę ze wszystkich stron. - Tu się pije z butelki. - podpowiadam. Upija łyk. - Znudziło mi się już to słowo. Nie jestem sfrustrowany. - upija kolejny łyk piwa. - Jestem... wściekły! - Dlaczego? - To... osobista sprawa... - wlepia wzrok w coś w oddali i zauważam cierpienie na jego porcelanowej twarzy. Dobrze wiem o co chodzi. Jego brat nie żyje, a to moja sprawka... Przełykam ślinę. Przecież mu tego nie powiem. Zza okna wpada snop światła i dopiero teraz dostrzegam na jego nosie i policzkach mnóstwo piegów. Nie pasują do bólu, który wyrzeźbił się na jego twarzy. Jest taki młody, a tak dużo już przeżył. Czuję się za to odpowiedzialna. - Opowiedz mi więcej o wojnie. Może będę mogła coś poradzić. - mówię i jednocześnie zastanawiam się, jak go tutaj zatrzymać na dłużej. Wiem, że zniknie, zanim nacieszę się jego obecnością. Patrzy się znów na mnie, przeczesuje włosy dłonią i zaczyna opowiadać. - Niedaleko Kanis jest ogromna wyspa, która jest zarazem oddzielnym krajem. Mieszka na niej lud zwany ludem miecza. Są to bezduszni ludzie, których siła znajduje się przede wszystkim w ich ciałach. Ponad osiemdziesiąt lat temu udało nam się ich pokonać z pomocą posiłków z Moonnau - kraju na północy - i ich czarom... - bierze głęboki wdech. - Ludzie miecza, czyli Taluarowie, zaatakowali Ranyę - kraj na zachód od nas - nadążasz? - pyta. Potwierdzam skinieniem. - Ranya odparła atak, ale Taluarowie zaatakują ponownie. Może Ranyę, może nas... Tego nie wiemy. To tak w skrócie. - pije duży łyk piwa i opiera się o stolik. - Mogę ci powiedzieć tylko jedno. - mówię i zastanawiam się jak ubrać w słowa swoją wypowiedź tak, żeby nie brzmiało to dla niego dziwnie, ale to niemożliwe, więc mówię krótko. - Możesz zaufać Etilee. - wytrzeszcza oczy i wstaje wzburzony. - Masz coś wspólnego z Etilee? - pyta przez zęby. - Nie, ja po prostu... Wiem... - spuszczam głowę. - To Taluarka! - złości się i kieruje do wyjścia. Wychodzi z kawiarni i biegnie. Nie dogonię go teraz. Uwielbia biegać. Jest szybki. Wiem, że jest. Wracam do mojego stolika. Moja kawa zrobiła się już zimna. Zupełnie o niej zapomniałam. Oczy zachodzą mi łzami. Zawaliłam sprawę. Tak bardzo chciałam go przytulić. Etilee chciała przymknąć oczy tylko na chwilę, ale zasnęła. Obudziły ją trzaski gałęzi. „Nadal jest ciemno, nie spałam długo.” – stwierdziła i spojrzała na księżyce, żeby upewnić się, czy tak rzeczywiście było. Jeden już zaszedł, ale drugi nie powędrował daleko. Podbiegła do Gwidona i poklepała go po szyi. Wzdrygnął się, parsknął, poruszał kopytami i postukał nimi w podłoże.
- Spokojnie. – cofnęła się i dała mu chwilę na uspokojenie się. Prychał jeszcze, kiedy wskoczyła na niego. Pojechała na południe. Noc jeszcze trwała, kiedy w końcu dotarła do morza. Tuż przed jej oczami pojawił się Riok. Leżał na plaży, głośno chrapiąc. Gwidon zrobił się niespokojny, kiedy usłyszał nieznane mu dźwięki, ale nie zorientował się czym jest ta wielka, czarna jak smoła góra, która leżała sobie tuż przed nimi. Etilee cofnęła się. Zostawiła konia blisko drzew, żeby nie przestraszył się bestii, po czym podbiegła do Rioka. Próbowała go obudzić, ale na marne. W końcu położyła się obok niego i szybko zasnęła, ogrzana jego ciałem. „Eti Lee…” – usłyszała w myślach znajomy głos. Od razu zerwała się na nogi. „Riok!” – ucieszyła się. „Zmęczony.” – powiedział i powoli podniósł się do góry rzucając na kobietę cień. „Czekałeś tu?” – zapytała. „Ja… lecieć gniazdo, lecieć tuuu…” – powiedział przeciągle. „Jeść ryby…”. – dodał. „Dobrze, Riok. Dobrze. Mam dla ciebie leki.” – rzekła zadowolona. Otwórz… buzię? To znaczy pysk! Otwórz pysk.” Riok mruknął, spojrzał na nią kontem oka i w końcu zniżył głowę i posłuchał polecenia. Etilee wlała zawartość dwóch buteleczek do gardła potwora. Riok przełknął leki i zakasłał. Zaczął trząść głową, warczeć, syczeć i prychać. Wstał i zaczął iść powoli do tyłu. Machał skrzydłami i w końcu wydał z siebie głośny ryk, a krople wilgoci wypadły z jego rozdziawionej paszczy i poleciały prosto na Etilee. „Nie… dobre!” Luminen wyglądało na opustoszałe. Nikt nie odważył się przez parę dni wychodzić z jaskiń. Zapasy jedzenia topniały dużo szybciej niż topniały teraz wysokie kopce śniegu. Większość bydła została zabita i zjedzona, zapasy słodkich konfitur skończone, suszone grzyby wykorzystane na zupy. Ostatnie chleby piekły się, kiedy wiatr postanowił nieco zwolnić, roznosząc ich zapach po mieście.
Saldowie zaczęli odwiedzać się na krótkie chwile, dzieląc resztkami jedzenia, lecz chłodny wicher nie ucichł na tyle, by pozwolić im wyjść dalej. A nawet jeśli ktoś odważyłby się wejść do lasu, nie dotarłby daleko, przez niebezpieczne, zlodowaciałe zaspy, pokrywające lasy tak wysoko, że zakrywały niektóre młode drzewa aż po wierzchołki. - Co z tym żaglem?!
- Próbuję przeciąć linę! – rozległ się głos Randira. - Obrócić statek! – Etilee poznała głos Cao. - Przewrócimy się! – zawołał ktoś. Etilee na te słowa wstała i trzymając się poręczy ruszyła do swojego pokoju. Chwyciła swoją torbę , wyrzuciła z niej wszystko oprócz tablic i zawiesiła na ramię. - Przewrócimy się… - powtórzyła przerażonym głosem. – Jestem tu zamknięta! – otrzeźwiała i zaczęła biec w stronę schodów, przedzierając się przez płytką wodę. Statek przechylał się coraz bardziej i kobieta zaczęła się ślizgać. Kiedy dotarła do drzwiczek odetchnęła z ulgą. Były otwarte. - Przynajmniej mam teraz szansę. – szepnęła do siebie i strach zniknął na chwilę. Wrócił ponownie kiedy zobaczyła burzę na własne oczy. Ciemne niebo i rozjuszone morze zlewały się w jedną mroczną całość. Pioruny prześcigały się w malowaniu pionowych kresek między chmurami. - Trzymać się! – usłyszała jak kapitan wrzasnął na całe płuca. „Zginiemy” – pomyślała i złapała się liny, która od tak znalazła się tuż obok niej. Etilee zahipnotyzowana wpatrywała się w widok prosto z piekieł, gdzie rządzi chaos. Okręt kładł się powoli na bok, żagiel zanurzył się w wysokiej fali i po chwili nie było już czego się trzymać. Gwałtowne prądy wody oderwały taluarskie dłonie ściskające części statku i szarpały ich ciałami w ciemności. Etilee wstrzymała oddech i pozwoliła wodom nieść się gdzie tylko chciały. Bała się, że uderzy w statek, ale morze zabrało ją daleko od okrętu i postanowiło pobawić się nią dłużej. Już nie mogła wytrzymać. Szybko bijące serce potrzebowało powietrza. Zaczęła machać nogami, i chciała jak najszybciej wypłynąć z szalejących wód. Udało jej się złapać łyk powietrza, ale od razu wróciła pod wodę. Walczyła z każdą falą i o każdy oddech. Próbowała złapać części statku, które zaczęły wypływać na wierzch. Uderzały ją co chwilę i raniły długimi drzazgami. Złapała długi pal i owinęła się wokół niego rękami i nogami, ale przekręcił się i wrzucił ją z powrotem do morza. Opiła się wody. Biały żagiel pokazał się na chwilę, ale zniknął ciągnięty przez maszt. Oddech. Grzmot. Fala. Krzyk. |