Przygotowania do najazdu Ranyi trwały tygodniami, ale Taluarowie nie zapomnieli o świętowaniu jesieni. Pod koniec dziewiątego miesiąca roku, kiedy w powietrzu czuć było już nadchodzącą zimę, na wyspie Grenol organizowano jesienny festyn. W środku wioski, niedaleko domu władcy, rozstawiano szerokie i bardzo wysokie materiałowe dachy, pod którymi magiczny ogień ogrzewał zgromadzonych. Kucharze Athiry, z pomocą prostych kuchcików z przemysłowej części miasta, zastawili długie stoły wymyślnymi potrawami. Zapach cynamonu i imbiru mieszał się z zapachem kadzideł zapalonych przez zaklinaczy i perfum zdobiących ciemne ciała Taluarów. Obowiązkowo zorganizowano walki w dwóch kręgach. Jeden z nich, przeznaczony dla kobiet, zbudowany był z biżuterii i monet mieszkańców Dau. Zwyciężczyni zgarniała wszystkie świecidełka dla siebie. Krąg dla mężczyzn ułożono ze sztyletów, klejnotów i skór, które stawały się nagrodą triumfatora. W rozgrywkach brali udział ochotnicy, którzy ukończyli swoje dwudziestourodzinowe zadanie, a ich rodziny i znajomi dorzucali do kręgu nagrody w postaci pieniędzy i innych kosztowności.
Harit z pomocą służących przygotowywał się do zabawy. Kazał zapleść sobie wymyślny warkocz, który ozdobiono złotem. Wytatuowane oczy chłopca podkreślono metalicznym makijażem, a na ręce założono bransolety. Na ten dzień wybrał zielono-czarny strój, który idealnie komponował się ze złotymi dodatkami. Postanowił założyć też złote buty, by dopełnić całości i wyróżniać się w tłumie. Uśmiechnął się do siebie w lusterku i wyszedł z pokoju pozostawiając za sobą słodki zapach nowych perfum. Wyszedł tylnymi drzwiami, gdzie czekał na niego stary rzemieślnik. - Proszę panie. – podał mu woreczek ze śliskiego materiału. Harit wyjął z niego zestaw biżuterii. Złotą bransoletkę, kolczyki i pierścionek. Wszystkie wysadzane najwspanialszymi szmaragdami. - Dobra robota. – chłopak poklepał mężczyznę i rzucił mu sakiewkę z zapłatą. Starzec zniknął bez słowa, a Harit rozglądając się na wszystkie strony schował nabytek do kieszeni płaszcza. Zadowolony skierował się w stronę, skąd dobiegała dudniąca muzyka. Ubrane w skóry Taluarki wiły się i poruszały rytmicznie do dźwięków bębnów. Tańczyły ocierając się o siebie i dotykając nawzajem czarnych warkoczy. Naokoło zebrało się duże grono mężczyzn, którzy wyciągali do nich dłonie. Kobiety zbliżały się na tyle, by taluarskie palce mogły jedynie musnąć ich ubrań. Zimno zarumieniło ich twarze i zaszkliło ciemne oczy. Chuchały parą prosto w twarze mężczyzn układając usta jak do pocałunku, a ci gwizdali podnieceni. Bębny przyspieszyły i kobiety zaczęły zrzucać wierzchnie okrycia, odkrywając pięknie opalone ramiona i umięśnione plecy. Harit przyglądał się jednej z nich, a ona odwzajemniała jego uśmiech. Była najmłodszą z tancerek, ale jej dziewczęce rysy już prawie zniknęły. Harit wyciągał do niej ręce, popijając co chwila ciepły grog. Zapach goździków drażnił jego nozdrza. Kiedy pokaz tańców się skończył Harit złapał młodą dziewczynę w objęcia. Jako syn władcy Grenol przyciągnął tym uwagę zebranych. - Pocałuj mnie Calia. – zbliżył do niej usta, ale Taluarka odsunęła twarz chichocząc. Zaciągnęła Harita za jeden z budynków i tam, w ukryciu pozwoliła na pieszczoty. - Jesteś taki słodki. – pogładziła jego nieskazitelną twarz. – Taki młody. – westchnęła gdy Harit złożył pocałunek na jej szyi. - Co na to twój ojciec? – zapytał Harit. - Cao? – zaśmiała się głośno. – On chyba już zapomniał, że ma córkę. Nie martw się. Nie będzie miał nic przeciwko. Jestem wojowniczką. Możesz mnie wybrać na swoją żonę i nikt się temu nie sprzeciwi. - Kto tu mówi o ślubie? – pocałował ją namiętnie. - Ty niegrzeczny chłopcze. – objęła go i muskała dłońmi plecy. - Mam coś dla ciebie. – Harit wyciągnął z kieszeni zestaw biżuterii. Kobiecie zaparło dech w piersiach. Nigdy nie widziała tak zjawiskowych klejnotów. Idealnie oszlifowane, lśniące zielenią, osadzone w złocie. Ale największe wrażenie robił ich rozmiar. - To dlatego kazałeś mi ubrać się na zielono. – zachwycona kobieta założyła kolczyki i bransoletkę, a pierścień podała Haritowi. Wsunął go zręcznie na palec Calii i pocałował jej dłoń. - Jesteś moja. – szepnął jej do ucha i pocałował. Kobieta wyrwała się z jego objęć i śmiejąc się wrócili na festyn, nie odstępując się na krok już do końca tego dnia.
0 Komentarze
Kiedy bóg nieba stworzył to, co znajduje się na nieboskłonie, bóg morza zaczął tworzyć lądy. Wyłowił je z oceanu i uniósł w górę. Dla siebie przygotował wyspę Grenol na Morzu Południowym, a z żelaznej jej ziemi ulepił wojowników, którzy strzec mieli spokoju na wyspie, aby nic bogu nie przeszkadzało. Lecz wąż głębin Ahin wyłonił się z wód morza i pożarł wojowników, po czym ułożył swój wielki łeb na ciepłej plaży Grenol, a swoje długie ciało i ogon pozostawił w wodzie i tak wylegiwał się po posiłku. Bóg morza zabił węża z łatwością, a z jego długiego ciała i ciał nieżywych wojowników stworzył góry, które otoczyły okręgiem cały ląd. Miały one chronić wyspę przez potworami morskimi i niechcianymi gośćmi. Bóg morza mieszkał na Grenol przez wieki, lecz w końcu znudzony wrócił do wód, a wyspę pozostawił ludziom.
Daan wracał z lasu, gdzie biegał od wschodu słońca, przeskakując krzewy i dołki. Pędził z lekkością, niby zwinna sarna. Minął polanę brzóz, które szeleściły głośno pochylając się od wiatru. Wbiegając na pagórek chłopak posłał pod nogi czar podmuchu wiatru wznosząc się na moment. Szept czaru rozszedł się szybko dookoła. Ciemne chmury przysłaniały co chwilę słońce pędząc gdzieś szybko, a wiatr dął gwałtownie. Gdy Daan dobiegał do domu zaczęło lekko mżyć. Cała Yova pokryła się lśniącymi kropelkami deszczu.
- Wyglądasz tragicznie! Ha ha ha! – zaśmiał się Nithes widząc zarumienioną twarz brata i przepocone ubranie. – Idź się umyć, zaraz zaczynamy lekcje. – mówił, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. – Nawet uszy masz czerwone. Jakby przydeptał je troll. – nabijał się i wyszedł na zewnątrz roześmiany. - No rzeczywiście, bardzo śmieszne! – krzyknął Daan, kierując się w stronę schodów. - Przejrzyj się w lustrze, to zrozumiesz! – chichotał z zewnątrz Nithes. Daan wszedł na górę, szybko umył się, ubrał ciepło i zszedł żeby coś przekąsić. Promienie słońca zajrzały na chwilkę do kuchni, a delikatny deszcz wciąż kapał cicho z nieba. - Daan! – zawołał Nithes. Młodzież zebrała się niedawno, każdy z własnym łukiem. Czekali tylko na Daana. Ten chwycił kawałek chleba i cząstkę sera pochłaniając je szybko nim dotarł na podwórze z tyłu domu, gdzie odbywały się lekcje. Na kasztanowcu zawieszone były długie deski. Wznosiły się i obijały o siebie nawzajem dmuchane przez wiatr. Daan zapiął porządnie płaszcz i naciągnął kaptur. Trzy dziewczęta i czterech chłopców stali wpatrując się w Nithesa i czekali na instrukcje. - Dziś kontynuujemy ze strzelaniem do ruchomego celu. – Zaczął Nithes krocząc pomału w stronę uczniów i pokazując na zawieszone deski. - Dobrze, że mamy dziś taką pogodę, nikt nie będzie musiał poruszać desek. Ustawcie się jak zwykle i zaczynajcie. – dokończył, cofając się o parę kroków. Strzały gwizdały trafiając czasem w deski, czasami w drzewo, a niekiedy w trawę. Wiatr zmieniał tor lotu strzał, więc i tak większość tych tkwiących w deskach zostało wbitych przez przypadek. Ale Nithes mógł być dumny z grupy nastolatków. Nie słyszał nigdy narzekania, widział tylko chęć wyćwiczenia umiejętności i skupienie na twarzach uczniów. Od czasu do czasu tylko komentował: - Egor! Nogi. Nie stój jak w wojsku. - Lorei, weź pod uwagę wiatr. W którą deskę celujesz? – spytał dziewczyny. - Tą po prawej. – odpowiedziała nieśmiało. - Przy tym wietrze jeszcze bardziej w lewo. – stwierdził Nithes popychając jej łuk. – Ale pamiętaj, że wiatr się cały czas zmienia, musisz się dostosować. - Etilee! Chodź tutaj szybko! – krzyknął. – Miałaś lekcję magii? – zapytał wlepiając w nią rozeźlone oczy.
- Tak, ojcze, ale… - przełknęła slinę. – To nie moja wina! – ścisnęła pięści i spojrzała się w unoszący się nad wioską dym. - Wiem! Ale ktoś tu chyba tego nie zrozumiał! – rzucił wzburzony. Odetchnęła. Ojciec nie był zły na nią. – Klęknij! – warknął do jednego z zebranych. Mężczyzna zacisnął zęby, a jego oczy wypełniły się strachem. Jego naga pierś zaczęła poruszać się szybciej, kiedy oddech przyspieszył. Nie odważył się odezwać. Athira za to, dużo miał do powiedzenia, a jego donośny głos rozchodził się po wiosce z łatwością. - Jak śmiesz oskarżać moją córkę? – zaczął. – MOJĄ CÓRKĘ! – zagrzmiał. Nikt już nie ośmielił się nawet szepnąć. – Czy masz oczy!? Masz oczy bydlaku!? – zapytał i złapał mężczyznę za włosy pociągając jego głowę do tyłu. – Odpowiedz! – rozkazał. - Tak, panie. Tak… - mówił, starając nie pokazywać po sobie strachu. - Ja nawet stąd widziałem ogień. – ciągnął władca. – A ty? Jak ci na imię? – zapytał wciąż trzymając warkocz Taluara. - Sagar, syn Veruna. - I widziałeś ogień? - Tak, panie... – Taluar nadal wyglądał na niewystraszonego. Z wyjątkiem oczu. - Sagarze, skoro masz oczy i widziałeś ogień… - Athira wyprostował się i założył ręce na biodra. – To musiałeś zauważyć jego kolor. Jaki kolor miał ogień? – zapytał z naciskiem. - Żółty… Czerwony… - Sagar zerknął w stronę spalonych domów. Athira złapał go potężnymi rękami i wbił kciuki prosto w oczy. Taluar nie mógł powstrzymać krzyku. - Tak! Żółty i czerwony! – Athira wbił palce jeszcze głębiej, a mężczyzna wydzierał się rozpaczliwie. – ŻÓŁTY! CZERWONY! – wykrzyczał mu prosto w twarz i odrzucił od siebie. Mężczyzna padł na wznak uderzając plecami w twardą ziemię. Zwijał się z bólu. Etilee przyglądała się wszystkiemu wraz ze zgromadzonym tłumem, ale kiedy Sagar leżał już na ziemi, każdy spojrzał się na Athirę. - Ty. – władca wskazał na najbliższego mu mężczyznę. – Przyprowadź do mnie wszystkich tych, których domy spłonęły. - Tak jest. – ukłonił się Taluar. - Wszystkich. – wysyczał Athira, po czym zwrócił się do córki. – Nie podziękujesz mi dziewczyno? – Etilee spojrzała się na ojca. Nigdy nie wydawał jej się tak obrzydliwy. Podbiegła do niego i wtuliła się w twarde ciało, a on objął ją potężną ręką. Nie miała żadnej ochoty go dotykać, ale nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, więc ścisnęła go mocno, by mieć chwilę na uspokojenie szalejących nerwów. Tak samo jak zgromadzeni wokół, nie dała po sobie poznać zdenerwowania. Ojciec odciągnął ją od siebie. - Niedługo zaczynasz trening z matką. Idź. – rzekł rozkazującym tonem. - Ale Alisha, Sanji… Ich dom spłonął i… - Idź! – nie pozwolił jej dokończyć i popchnął mocno w stronę domu. Etilee nie oglądając się za siebie pobiegła do domu. Kiedy otwierała drzwi jęk Sagara urwał się. Nie można było zauważyć w jej miedzianych oczach ani kropli strachu. Wręcz przeciwnie. Rozświetliły się równie jasno jak wściekłe oczy Athiry. Wpatrzyła się w swojego przeciwnika, a on w nią. Oboje wyszczerzyli do siebie sznur białych zębów, ale nie można było nazwać tego uśmiechami. Taluarowie zgromadzeni wokół kręgu, podnieceni, zaczęli szeptem wyśpiewywać pieśń wojenną. Były to rytmiczne odgłosy, niczym bębny. Nie było słów, jedynie dudniąca melodia, która wprawiała serca zebranych w ten sam takt. Uderzenia nogami o twarde podłoże nadały pieśni wielowymiarowości i podkreśliły pulsujące głosy.
Athira chwycił metal, tak jakby był wydłużeniem jego własnej ręki. Miecz stał się cześcią jego ciała i od razu zaczął świstać w powietrzu. Błyszczał oślepiając Taluarów to z lewej to z prawej strony. Wymachy były szybkie i silne. Miecz zbliżał się niespodziewanie w stronę Etilee. Za szybko. Sparowała uderzenie, ale zwaliło ją z nóg. Dudnienie taluarskich głosów nie ustawało. Już stała na nogach, a Athira chwycił miecz w obie dłonie i walił nim tak, jakby chciał przeciąć córkę na pół. „To nie siekiera, to miecz!” – pomyślała Etilee. Ugięła nogi w kolanach i szybkimi odskokami unikała ostrza miecza, od którego nie odrywała wzroku. - Dobrze! Dobrze! – krzyczał Athira zachrypniętym głosem. – Atakuj! – krzyknął do córki, widząc jej obronną postawę. Nie trzeba było długo czekać, Etilee zaczęła siekać ze zdwojoną siłą wykrzykując pieśń razem z widownią. Technikę walki mieczem opanowała już jako nastolatka, teraz potrzebowała tylko dużo praktyki. Lubiła chwalić się nowo zdobytymi umiejętnościami, a ostatnio były to podrzuty i skręty miecza, które wykonywała podczas walki, pomiędzy ciosami. Sama wymyślała nowe chwyty i bawiło ją to, a tłumy uwielbiały jej kreatywność. Athira zaczął machać mieczem blisko nóg Etilee, by zobaczyć pląs jej nagich, zgrabnych nóg. Etilee tańczyła i skakała po kręgu bez wytchnienia, a pieśń wojenna nie ustawała. Tupoty zastąpiły uderzenia silnych dłoni. Taluarowie wybijali rytm, a kobieta zaczęła stękać przy unikach i głośno oddychać. - Jeszcze! – wrzasnął ojciec. Zaczął śmiać się i siekać na zmianę, a Etilee nie przerywała uników. – Gdzie atak?! – huknął ojciec i znów sprowokował córkę do serii ciosów. Była szybka. Spróbowała podbiec i zaatakować z dołu, ale Athira wymierzył tak silny cios obronny, że miecz Etilee wzleciał w górę. Zabłyszczał w słońcu i zaczął opadać prosto na jej ramię, ale mężczyzna odtrącił ją, aż uderzyła w bal kręgu plecami i opadła na kolana. Czubek miecza wbił się w twardy plac na chwilę, zakołysał się i upadł. Jego głowica w kształcie migdała zamrugała i po chwili rozszedł się grzmot głosu Athiry. - Nie możesz utrzymać miecza dziewczyno!? – chwycił ją za rękę i szarpnął do góry. – To ci go przywiążemy! – stwierdził. Rozkazał słudze przynieść rzemienie i obwiązał nadgarstek Etille szybkim ruchem, po czym przywiązał go mocno do miecza. - Miecz jest częścią twojej ręki rozumiesz?! – mówił głośno. Złapał córkę oburącz za głowę i wpatrzył się w nią, a jego oczy zapłonęły. – Częścią ciebie! – Etilee przytaknęła. Nie pokazała po sobie bólu ciała i zmęczenia, walczyła dalej. Taluarowie huczeli, powietrze wibrowało od wybijanych rytmów popychając kobietę do granic wytrzymałości. Odskok. Cios. Unik. Brwi skierowały strugi potu z jej czoła na policzki. Spłynął w dół i zaczął kapać jej z brody. Athira ciął bez wytchnienia, śmiał się i krzyczał, jakby to była dla niego zabawa. Trening trwał dłużej niż zwykle, a na koniec Athira zwinnym ruchem poprowadził cios nieco bliżej niż powinien otwierając skórę na udzie Etilee. Krew zaczęła sączyć się i spłynęła cienkim ciurkiem wzdłuż jej nogi brudząc nowe sandały. Etilee tylko zacisnęła zęby, podziękowała za trening i skierowała się w stronę domu, starając nie upaść po drodze na ziemię. Nie wypadałoby. Kiedy tylko sługa zamknął za nią drzwi opadła na kolana, podparła się rękami i zaczęła drżeć. Oddychała głośno jęcząc i zwinnym ruchem otarła łzy. Nie chciała, by ktokolwiek je zobaczył. Miejsca wokół złotego kręgu mieczy były już zajęte. Taluarowie napierali na liny rozpostarte naokoło twardego podłoża poplamionego krwią, gdzie odbywały się wymachy rodziny rządzącej. Kręg ten był największym z trzydziestu siedmiu kręgów w Dau, a nazwa złoty nie miała z nim nic wspólnego. Brunatne liny zawiązane były o drewniane bale ustawione w równych odstępach, które tworzyły duży okrąg. Ubity w środku twardy plac miał barwę podobną do zawieszonych wokół niego lin.
Ze wszystkich stron rozległy się szepty i syczenie zniecierpliwionych ludzi. Skąpo ubrani, ocierali swoje nagie ramiona o siebie i wlepiali ciemne oczy w tylne wyjście domu Athiry. Większość kobiet, jak i mężczyzn, miało zarzucone na umięśnione plecy długie warkocze czarnych włosów, które pachniały egzotycznymi olejkami. Zapach ten mieszał się z zapachem potu, który ściekał po nieskazitelnych ciałach o odcieniu kasztanów. - Znów się spóźniają! – warknął Ohit i uderzył pięścią w słup. - Spokojnie, bracie. Za chwilę będą. Nie mogę się doczekać. Uwielbiam szkolenia Etilee. – wydawało się, że Aruna chce podskoczyć z radości. - Zamknij się. Gadasz jak bachor! – rzucił ostro Ohit i warknął ścierając pot z czoła. – To ma być jesień? Uprażyć się można! – syknął niezadowolony. - To świetna pogoda na pojedynek! – stwierdził Aruna. Ohit westchnął i oddalił się, nie chcąc go więcej słuchać. – Pesymista… - Aruna uśmiechnął się do siebie i nie zmieniając wyrazu twarzy czekał na walkę. Cienkie drzwi pisnęły cicho, a ich odgłos uciszył zebrany tłum. Z ciemnej izby wysunął się na zewnątrz Athira, a na jego plecach spoczywała gruba, zimowa skóra. Ledwo trzymała się pęczniejących mięśni i była na tyle długa, że czesała ziemię, kiedy władca Taluarów posuwał się w stronę kręgu. - Uwielbiam te jego wejścia! – powiedział do siebie Aruna i uderzył się pięścią w twardą klatkę piersiową. - Ja też! – przyznał mu rację nieznajomy i wykonał podobny gest, waląc się z całej siły, po czym zaczął skandowanie, które szybko chwyciła reszta grupy. – Athira! Athira! Echo słynnego taluarskiego imienia rozniosło się po Dau i do kręgu dobiegło jeszcze kilku Taluarów. Athira nieco przyspieszył, a jego płaszcz opadł na ziemię odsłaniając szerokie barki i silne plecy. Rzemienie oplatały jego ręce i były wplątane we włosy, które miał uczesane wyjątkowo w dwa, grube warkocze sięgające pasa. Wytatuowane naokoło oczy zmrużył przed oślepiającym słońcem, ale jego wzrok szybko przyzwyczaił się do jasności dnia. Mocne nogi, oplecione czarnymi sandałami, wbijały się w ziemię ze zduszonym dźwiękiem. Uniósł ręce do góry i zniżył je uciszając tłum, po czym obdarzył podwładnych uśmiechem. Kiedy doszedł już do kręgu, odwrócił się, a w tym samym momencie z domu wyszła Etilee. Nie trzeba było długo czekać, aż z ust Taluarów wydobędzie się również jej imię. Ciemnorude włosy zaplecione miała starannie od czubka głowy aż po ostatnie kosmyki, które muskały jej uda, kiedy wolnym krokiem przemierzała drogę z domu do kręgu. Chętnie zrobiłaby to szybciej i widać było, że jej nogi rwą się do przodu, ale ojciec rozkazał jej iść tak jak on. I zupełnie jak on zarzuciła na plecy skórę, która miała opaść majestatycznie w drodze do kręgu ukazując jej umięśnione ciało, które było wyraźnie jaśniejsze od ciała Athiry. Ścisnęła usta, głowę dumnie uniosła do góry, a błysk światła podkreślił jej wytatuowaną prawą brew i pieprzyk przy skroni. Piersi oplatała jej skąpa, skórzana koszulka, która odkrywała płaski brzuch. W pępku miała srebrny kolczyk, który tylko podkreślał piękne kształty, a na biodra założyła skórzaną spódniczkę. Cały strój, wraz z sandałami był czarny, co podkreślało jej wyjątkowo jasną jak na Taluarkę karnację i włosy, odziedziczone po matce. Przygotowywali się do walki ostrząc swoje miecze, wiążąc mocno sandały. Athira postanowił zmienić taktykę i rozkazał atakować w mroku, gdyż wiedział że gargulce miały słaby wzrok. Po paru chwilach zaczęły zbliżać się kolejne statki, każdy wyładowany umięśnionymi mężczyznami, każdy oświetlony czarem. Okręty ustawiły się w rzędzie, przygotowując się do pierwszego uderzenia, którym miał być rój płonących strzał. Mimo ciemności okrywającej milczące wody, Taluarowie wiedzieli gdzie kierować swoje łuki, ponieważ wysłane rybimi łuskami gniazda gargulców mrugały nocami jak stada gwiazd.
Dudniący, przeciągliwy dźwięk olbrzymiego rogu, obwiązanego białymi rzemieniami rozległ się ze statku płynącego na czele. To sam Cao wytężał płuca, by dać znak do ataku. Stał w rozkroku, w swoich żółtawych butach obejmując mocno róg. Uniósł głowę do góry by obserwować spektakl wirujących w powietrzu strzał, których ogień wydawał się z daleka kolorem tropikalnych, lazurowych mórz. Strzały wpadły w dziesiątki gargulcowych jam. Rozległ się jęk poniektórych stworów, które zostały trafione żarem ostrych, rozpalonych do czerwoności grotów. Wyleciała gromada olbrzymich potworów, latały w szale próbując pozbyć się powbijanych w ich cielska strzał. Latały krzywo, opadając w dół, uderzając w skały, setki potężnych skrzydeł stworzyły wicher pod spokojnym, wieczornym niebem. Zdezorientowane bestie wrzeszczały zakłócając spokój płaskiego morza. Jeden z gargulców, w pasji, piszczał przeraźliwie i zbliżał się do żagli jednego ze statków. Wbił szpony w biały materiał i opadł rozdzierając go i plącząc się w liny. Ogień na jego ciele zgasł. Uderzył grzbietem w pokład a poszarpany żagiel opadł powoli na jego nienaturalnie wygięte ciało, falując pomiędzy migoczącymi pochodniami. Gargulec drgnął gwałtownie, po czym wściekły zaczął ruszać się porywczo, wbijać długie pazury w pokład i walczyć z zasłaniającą go białą płachtą, ubrudzoną jego ciemną krwią. Był tak wielki, że jego szalone ruchy rozbujały statek. Siedmiu Taluarów z wyciągniętymi przed siebie mieczami popędziło w jego stronę. Ostrza przebiły twardą skórę i wbiły się głęboko, zostając w ciele zwierzęcia, lecz dla Gargulca było to jedynie siedem igieł. Wściekły, zawarczał groźnie i nadal walczył z materiałem i linami, w które się zaplątał. Jego potężna łapa z pazurami, z których każdy dorównywał wielkością człowiekowi, błysnęła w powietrzu i przecięła nogi jednego z mężczyzn. Upadł on na ziemię skomląc, a jego oczy powiększyły się i wypełniły łzami. Ryczał głośno nie móc znieść pieczenia, które przypominało mu ogień. Krew pulsowała z tętnic, a ten krzyczał jak dziecko. Nie przestawał się drzeć. Gargulec nadal wymachiwał łapami, a Taluarowie odsunęli się od niego ostrożnie. Jedno draśnięcie monstrualnego pazura mogło pozbawić ich życia, przecinając na pół, jak przecina się papier nożycami. Potwór wreszcie uwolnił się z materiału i lin i wysilił wielkie, czarne oczy. Taluarowie już trzymali nowe miecze, przygotowani do ataku. Gargulec, w mroku prawie ślepy, zaczął węszyć. Nie spodziewał się, że coś skaleczy go w zadarty nos. To miecz zrobił niewielką ranę, co rozwścieczyło bestię. Zaczęła wciągać szybko powietrze nosem, chcąc wyczuć małe stworzenia, które go atakowały, czuł ukłucia stali z każdej strony. Wąchał charcząc głośno i zaciskał łapy w powietrzu. Udało się. Złapał Taluara pomiędzy dwa pazury, które zakleszczyły się mocno na jego ciele. Od razu przystąpił do konsumpcji, najpierw odrywając kłami głowę. Miał nadzieję, że wystraszy to pozostałych. Ale wokół gargulca zgromadziło się jeszcze więcej Taluarów i mocnymi cięciami mieczy otworzyli ciało stwora, z którego wylała się krew. Padł na pokład łamiąc pod sobą deski i wyprowadzając statek z równowagi. Taluarowie musieli łapać się burty by nie wypaść z kołyszącego się okrętu. Po skończonej walce zaczęli ciąć czarne ciało i wyrzucać jego części do morza. Większość gargulców spłonęła od czarów ognistych, a część od wielkich, wspaniałych mieczy. Ich smoliste ciała utonęły w morzu, krew zabarwiła wodę na bordowo. Smród spalizny i krwi przewędrował między skałami, które przestały już być zamieszkałe. Pozostały tylko świecące złotem i srebrem gniazda. Kroki stawiane tak delikatnie, jak muśnięcia skrzydła motyla, oddechy ciche, jak umarłych, żadnych szeptów, skupienie. To wszystko jednak nie pomogło, by uspokoić ich serca, bijące ze zdwojoną siłą. Krew dudniła w tętnicach, jak rwąca rzeka, pot lał się strumieniami. Ellinar podszedł do zasłoniętej skórzaną płachtą jaskini i zaczął nasłuchiwać. Cisza była tak wyraźna, że ośmielił się dźwignąć ciężką skórę i wejść do środka. Płachta opadła z łopotem. Stanął bez ruchu i czekał, aż jego oczy przyzwyczają się do mroku. Gyrid podniósł skórę, wytężając ramiona i przepuścił dziewczyny, które również stanęły i czekały. Gyrid delikatnie opuścił skórę, by nie odezwała się znów i dołączył do towarzyszy. Tkwili tam długą chwilę, ich oczy zaczęły już widzieć krawędzie mebli i półokrągłe przejście do wnętrza jaskini. Ellinar zaczął posuwać się bezgłośnie do przodu i skręcił w prawo, kierując się do zasłoniętych płachtą drzwi. Stopy stawiał powoli, sunąc nimi subtelnie po podłożu. Cisza w jaskini była osobliwie tajemnicza. Uniósł lnianą zasłonę i ujrzał drewniane drzwi, co było raczej dziwne, gdyż Saldowie nie wstawiali drzwi do jaskiń. Oddzielali pomieszczenia materiałem. Ellinar chwycił za klamkę i próbował otworzyć drzwi, ciągnął je coraz mocniej. Następnie zaczął je pchać, ale przestał, gdy usłyszał zgrzyty.
- Te drzwi są zamknięte. – szepnął najciszej jak tylko mógł do ucha Nisse, która stała za nim. Dziewczyna powtórzyła wiadomość do Manolyi, a ta do Gyrida. Ellinor zawrócił i skierował się w głąb jaskini. Było tam szerokie wejście, przysłonięte tylko do połowy lnem. Zajrzeli do środka, dostrzegli w ciemności brzegi dużego łóżka, parę regałów i wysoką szafę. Ellinar zbliżył się do łóżka, nie usłyszał oddechów, ani nie poczuł niczyjej obecności. Zaczął dotykać pościeli i chodzić szybko po pomieszczeniu. - Co robisz? – szepnął Gyrid, cały oblany potem. - Tu nikogo nie ma. – szepnął zadowolony Ellinar. – Szukam lampy. – rzekł, już wcale nie szeptem i szybko znalazł lampkę oliwną na niewielkim stoliku przy łóżku. Zapalił ją czarem iskier, których mrowie zaczęło skakać po kamiennej podłodze. Niewielkie światło kulistej lampki, oświetliło lekko pomieszczenie, ukazując rzeźbione ściany i klasyczne, proste meble. - To musi być sypialnia Thorstana. – stwierdziła Manolya, zachwycona kształtami wyrytymi w ścianach. - Nie przyszliśmy tu oglądać jaskini. – szepnął zdenerwowany Gyrid. – Thorstana nie ma, ale w każdej chwili może się pojawić. Nić pająka, oprószona rosą, falowała nad urwiskiem, które biło się z rozgniewanymi falami morza. Woda była słona, ciemna, przypominała granat chabrów. Nić przeleciała nisko nad ostrymi skałami i wzniosła się po chwili wysoko. Uderzyło ją potężne łabędzie skrzydło, do którego się przyczepiła. Ptak poszybował niesiony wiatrem nad wodę, lecz gwałtowny powiew od strony morza zawrócił go. Zachwiał się i opadł w dół, lecz po chwili powrócił na swoje miejsce w szeregu. Dał znak swoim braciom, że wiatr jest za silny. Łabędzie wróciły się i wylądowały na południowym brzegu jeziora, by przeczekać niekorzystną pogodę. „Widzieliście te chmury na horyzoncie? Może powinniśmy wyruszyć innego dnia?” –zapytał młody łabędź. „To nie są chmury burzowe. Poczekamy, aż wiatr osłabnie.– odparł Rid. Im gęste chmury były bliżej, tym spokojniejsze stawało się morze. Robiło się pusto i głucho.
Łabędzie wzleciały w ciszy w stronę morza, które stało się nieruchome, jak gdyby zamarło. Widziały parę statków przed sobą i leciały w ich kierunku. Pod nimi pojawiły się rzędy skał. Wystawały z wody jak zamki. Były ostre, lśniące i obrośnięte od dołu żółtozielonymi glonami. W ich brzegach widać było obszerne dziury, wyłożone migoczącymi, złotymi i srebrnymi łuskami ryb, oraz zielonymi kamykami. Skały rozciągały się daleko poza zasięg wzroku ptaków. „Wznieśmy się wyżej!” – dał komendę Rid braciom, gdyż zauważył w dziurach skalnych rosłe gargulce koloru ciemnej stali. Gargulce latały szybko, przedzierając się swoimi błoniastymi, śliskimi skrzydłami przez powietrze, ale miały słaby wzrok i Rid miał nadzieje, że ich nie dostrzegą. „Jeszcze wyżej!” – krzyknął, gdy jeden z potworów wyłonił się ze swojej dziury i zaczął rozglądać się po niebie. Konie wdeptywały żółtawe liście w rozmokłą ziemię. Powietrze między drzewami stanęło i zrobiło się duszno, a lekka mgła zaczęła przedzierać się przez wilgotne pnie. Czasami jakaś zabłądzona kropla spadała na ramiona przyjaciół, którzy bez wielu postojów kierowali się w stronę domu. Kiedy czerwień zachodu rozświetliła spadającą już mgłę, a las zaczął pogrążać się w mroku, postanowili zatrzymać się na nocleg.
|