Nithes! Gdzie te noże?! – zapytał zdenerwowany Raven. Ciężko było mu utrzymać czar i widział, że Ademar ma ten sam problem. Nithes popędził pod pokład. Gargulec powoli wydostawał się z mocy zaklęcia, ale jego ruchy były na tyle powolne, że nikomu nie sprawiło trudności unikanie pazurów potwora. Charczał coraz głośniej a jego obrzydliwy oddech wypełnił powietrze wokół nich. Do burty przyczepiona była jedna pochodnia, która powoli gasła. Migała szybko, dając znać księżycom, że teraz ich kolej na wypędzenie ciemności.
Daan, Belen i Nithes przybiegli z długimi nożami z kuchni, ale nie były już potrzebne. Życie gargulca przygasało, jak znikający ogień pochodni. Bestia, nadal cięta mieczami, jęczała, a jej krew zalała cały pokład, tworząc brunatną, gęstą kałużę. Płomień zgasł i przysłonił powieki gargulca wydychającego ostatni cuchnący oddech. Bitwa ustała i było już tylko słychać zmęczone oddechy Nisów wciągające opary krwi i słonego morza, które zaczęło bujać statek do snu.
0 Komentarze
Zza sięgających obłoków, stromych gór wyglądało morze drzew. Białe skały zataczały półkrąg, tworząc rozległy księżyc, w którego środku pozostawał bury plac. Z jednej strony dotykał gór, z drugiej spotykał się z lasem. Pajęczyna grubych lin oplatała cały zacieniony brzeg wzgórza, a między nimi wznosiły się schodki, kładki, ścieżki zbudowane z belek, przyczepione do skał. Od samej ziemi, po górne warstwy kredowych kamieni wił się drewniany labirynt. Cały brzeg góry był udekorowany, a między nimi wydrążone były płytkie, lecz szerokie jaskinie. Było to jedyne miasto w górach Pilvi-Salde, a jaskinie mieściły cały lud Saldów. Zwani ludem chmur, Saldowie przewyższali wzrostem wszystkie narody świata, a ich włosy błyszczały bielą. Wyrośnięci, smukli i szybcy, a ich wielkie, szklane oczy zachwycały barwami. Zwykle jaśniały fioletem lub srebrem, a zdarzały się nawet świecące czerwienią, jasną jak zachodzące słońce. Ich twarze były surowe, tajemnicze, z białymi brwiami i wysokimi czołami. Skóra zaś blada, porcelanowa, niemal prześwitująca. Saldowie uczyli się potężnej i niebezpiecznej magii Navitas. Czary wyskakujące gwałtownie z ich długich palców były jak trzaski piorunów, grzmoty i błyski potężnej burzy. Mimo nadzwyczajnej agresji magii, ludzie chmur byli niezwykle łagodni. Dusze ich natomiast wyszlifowane odwagą i determinacją. Prawdopodobnie przez niekończącą się walkę z naterami. Zwierzęta te, podobnie jak Saldowie zamieszkiwały jaskinie spadzistych gór i były równie blade, jak oni. Nawet ślepia iskrzyły tymi samymi kolorami. Ich warczenie rozchodziło się echem, uderzając w skały jak gromy. Ich masywne łapy mogłyby powalić na ziemię nawet Taluara, a ostre niczym brzytwy pazury i kły wbijały się w ciało przeciwnika z łatwością. Nikt już nie pamięta, kto zaczął wojnę między ludźmi a bestiami, lecz przy każdym spotkaniu rzucali się na siebie bez ostrzeżenia. Saldowie nosili na ciałach długie blizny, a natery ślady po uderzeniach biczów. Thorstan, władca skalnego miasta Luminen, rozkazał atak bezzwłocznie po dostrzeżeniu nater, a Saldowie święcie wypełniali jego wolę, czując wielką odpowiedzialność za swój lud. Chronić Saldów – to było dla nich priorytetem. Było to w końcu jedyne miejsce, w którym mieszkali, ich dom. Nie było innego miasta poza ich siedzibą w górach Pilvi-Salde. Przedzierała się przez gęste zarośla, które zahaczały o jej poranioną skórę. Próbowała wytężać wzrok, ale z jednym okiem, do tego chorym, nie wychodziło jej to dobrze i często uderzała w drzewa. Mimo to nie zwolniła ani na moment, czując za sobą brzydki oddech i słysząc szepty. Biegła, stawiając krzywo wychudzone nogi. Na jej brudną głowę zaczęły spadać duże krople jesiennego deszczu. Ziemia szybko zamieniła się w błoto i było jej coraz ciężej brnąć przed siebie. Nie widziała już prawie nic, więc wyciągnęła przed siebie ręce i płacząc zmierzała dalej, choć nie wiedziała gdzie. Nie wiedziała też przed czym ucieka. Miała pustkę w głowie i nie dawało jej to spokoju. Zaczęła upadać, nogi plątały się i zahaczały o korzenie drzew. Chciała coś powiedzieć, może zakrzyczeć, ale nie robiła tego tak dawno, że nie wiedziała jak się za to zabrać. Jęknęła tylko płytko i teraz już czołgała się, nie miała siły iść. Jej łzy mieszały się z deszczem. Chciała przywołać jakieś wspomnienie, jakiekolwiek, ale jakaś mgła zasłoniła wszystko wewnątrz niej, a teraz też na zewnątrz. Zemdlała.
Skórzane buty ślizgały się po mokrych schodach wieży zachodniej, kiedy zbiegał w dół. Potężną dłonią próbował podpierać się chłodnych kamieni, okrytych kroplami wody. Oddech zaczął dorównywać walącemu sercu, ręce pociły się, w oczach wyryła się wysoka postać strachu. Wybiegł zza ciężkich wrót wieży i pognał w stronę Palatium. Starał się omijać podłużne, płytkie kałuże, ale jego skórzane buty całe pokryły się czarnym błotem. Nie zwolnił, minął plac i wskoczył na schody. Wbiegł do pałacu zdyszany i zapytał sprzątaczki, gdzie jest przewodniczący rady miejskiej.
- Jest w swoim gabinecie. Co się stało? – zapytała, lecz strażnik biegł już przed siebie, do pomieszczenia, które znajdowało się pod schodami, na wprost od wejścia do Palatium. Wpadł do gabinetu bez pukania, wyciągnął przed siebie dłoń, która ściskała jakiś list i od razu zaczął mówić, z trudem wdychając powietrze. - Panie Berer, wiadomość! Taluarowie! – wydyszał. Podał, przyniesiony przez kruka list Bererowi i usiadł na krześle z wysokim oparciem, oddychając szybko. Berer czytał, ściskając w dłoniach kawałek papieru. Wstał z miejsca i czytał dalej. - To wiadomość od Ranyi. – dodał strażnik. - Tak, widzę. – rzekł nie odwracając wzroku od napisanych słów. – Zwołaj radę. – rozkazał. - Tak jest. – odpowiedział strażnik i wybiegł z gabinetu. - Tyle lat minęło… Myślałem, że… - mówił do siebie Berer. Zgniótł list w dłoniach w wielkiej złości i cisnął go przed siebie. Oparł się dłońmi o wysokie biurko i mówił coś przez zęby. W końcu ruszył w stronę drzwi szybkim krokiem, ale zawrócił, wziął pogniecioną kartkę i skierował się do sali obrad na piętrze. Jego ciężkie kroki wystukiwały głośne echo w pałacu. - Raven. Jak zwykle pierwszy. – przywitał dowódcę wojska i kazał mu usiąść. - Mieszkam blisko. Co się stało? Borgir mówił, że to pilne. - Tak, pilne. – cisnął wściekły. – To sprawa niecierpiąca zwłoki! Ale poczekajmy na resztę. - Berer. Widzę, że coś… - zaczął Raven. - Przestań. Czekamy na innych. W ciszy. – rzucił gwałtownie i usiadł koło stołu. Raven zdziwił się jego zachowaniem. Berer był jednym z najspokojniejszych ludzi jakich znał. Czekali długo, aż każde krzesło wokół stołu zapełniło się. Berer wzburzył się jeszcze bardziej, bo wydawało mu się, że trwało to wieki. - Dostaliśmy wiadomość od Ranyi. – zaczął, ale nagle zmienił temat. – Czy wysłałem kogoś na wieżę południową? Trzeba obserwować morze! - Ja przychodzę z wieży południowej. – odezwał się Ademar. – Nie dostrzegłem niczego niepokojącego. - Wracaj skąd przylazłeś! I weź ze sobą kogoś. Tu masz klucz do mojego mieszkania. Weźcie stamtąd największą lunetę. Są w bibliotece. – wypowiedział szybko. - Co się dzieje? – Ademar zapytał wychodząc. - Taluarowie! – krzyknął Berer. Ademar wybiegł z sali bez słowa. Szybka strzała przemknęła koło płotu kowala, świsnęła niedaleko konia Nithesa, odbiła się z jazgotem o jakieś wiadro i wbiła się w niską sosnę koło drogi. Daan zmrużył oczy i wykrzywił usta, patrząc na tor jej lotu. Spociły mu się ręce, wytarł je szybko o spodnie i czekał już tylko na krzyk.
- Baranie! Chcesz zabić Gwidona!?- wrzasnął Nithes, biegnąc do swojego konia. – Gwidon! Nic Ci nie jest?- pytał zmartwiony, dotykając delikatnie głowy zwierzęcia opuszkami palców. Sprawdził dokładnie, czy koń nie ucierpiał i znów zaczął krzyczeć i kląć. - Daan, cholera! Ile razy mam powtarzać!? Strzelanie z łuku wymaga obu rąk! Tą wyprostuj – ciągnął, uderzając Daan’a w rękę – złap łęczysko tutaj. – Daan chwycił łuk wyżej. - Nie! Tutaj! - Nithesowi ni stąd, ni zowąd przeszła ochota na tłumaczenie po raz setny tego samego. Pokręcił głową, zwątpił i wyrwał łuk z rąk młodszego brata. Obrócił się i szybkim krokiem ruszył w stronę domu. - Ale... – zaczął Daan, wyciągając rękę w stronę Nithesa. Nie dokończył jednak. Nie wiedział, co powiedzieć. Był bardzo zdenerwowany i już zmęczony ćwiczeniami od rana. Ze zwieszoną głową poszedł w stronę lasu, mijając po drodze swoją strzałę. Zatrzymał się po chwili, zawrócił i wyrwał ją oburącz z drzewa. Słyszałaś? – wstałam i wychyliłam się, spoglądając na plac i jaskinie przed sobą.
- To pewnie jakieś dzieci ze szkoły. – stwierdziła Nisse. Na południe od leszczynowej polany znajdował się obwód Szkolny. Piski jednak przerodziły się w krzyki, a krzyki rosły i stawały się wrzaskami. Już tylko jedno słowo można było usłyszeć z ust Saldów i zobaczyć je w ich pięknych oczach. Natery. Ludzie wbiegali do jaskiń, wracając z bronią, niektórzy wyciągali ją zza pasów. Bicze, włócznie, łuki, sztylety i miecze pojawiły się w bladych dłoniach jak druga armia. Gdzieniegdzie ampułki i tablice dzierżone w dłoniach, gotowe do wybuchnięcia mocą burzy. Bez ostrzeżenia, bez przygotowań. Walka zaczęła się nagle, jak zwykle. Chciałam wyciągnąć zza pasa bicz, lecz go tam nie znalazłam. Obmacałam ciało, miałam tylko tabliczki z czarami, również te zielone. - Zapomniałam je schować! Myślisz, że ktoś je widział? – zdenerwowałam się. - To teraz nieistotne, włóż je do torby i skup się na naterach! – Nisse trzymała już w dłoni tablicę z czarem Iso Alamas. – Chodźmy! - Nie możesz walczyć z jedną ręką! – zaprotestowałam. - Mam tyle rąk do walki ile mogę mieć! Chodź wreszcie! – Nisse wyraźnie rozdrażniona ruszyła na północ, gdzie tumany kurzu wzbiły się wysoko nad Luminen. Kroki stawiała pewnie i szła szybko, a po chwili zaczęła biec. Ruszyłam za nią, przeglądając na pasie tablice. Wybrałam czar Shengo, który był strzałem rażącego światła, oślepiającego wroga, lecz po chwili chwyciłam inną tablicę, przypominając sobie, że natery, tak jak Saldowie, mają ślepia odporne na burzowe błyski. „Co ja robię?!” – pytałam się w myślach i chwyciłam czar grzmotu: Leyshu. Byłam nieco zdezorientowana, nie brałam udziału w wielu bitwach z naterami, zwykle chowałam się w domu. Dopiero drugiego znaku tego roku dostałam pozwolenie na udział w walkach. Natera przemknęła mi tuż przed oczami, uderzając mnie w twarz ogonem. Zamknęłam na chwilę oczy, przetarłam je i śledząc naterę wzrokiem, zobaczyłam jak ciężkie cielsko uniosło się w skoku i wylądowało na mężczyźnie, który natychmiast wbił cienki sztylet w łapę bestii. Natera odskoczyła, a Sald już atakował biczem, który najpierw wzbił się w górę, a następnie uderzył cielsko zwierza z dźwiękiem, który przypominał chluśnięcie. Bicz ciął i syczał jak wąż, a ja stałam w niego wpatrzona. Z lasu wyskoczyła kolejna natera, i już chciałam wypowiedzieć czar, lecz ktoś był szybszy. Uderzone piorunem zwierzę upadło ciężko na ziemię. Najeżona przed chwilą na karku szara sierść opadła, błysnęła srebrem. Zwierzę dyszało ciężko, nie mogło się podnieść, wlepiło we mnie metaliczne oczy. Był w nich ból przemieszany z wściekłością. Coś mnie potrąciło. Szybko obejrzałam się i zobaczyłam dziewczynę, która uderzona ogromną łapą, runęła na ziemię i stęknęła cicho. Natera otworzyła paszczę, kły zabłysnęły. Bez namysłu krzyknęłam „Leyshu” i głośny grzmot uderzył w głowę bestii. Ta, ogłuszona, zaczęła się chwiać. Dziewczyna zaś wstała i powoli zaczęła oddalać się od natery. Trzymała się za uszy, mój czar musiał trafić blisko jej głowy. Spojrzała się na mnie ze złością i wyciągnęła długi, ozdobny miecz. Natera, trzymała jedną łapę na uchu i wydawała dźwięk, który przypominał miałczenie kota. Bez ostrzeżenia miecz wbił się w jej szyję, przekręcił się, krew rozlała się na suchą ziemię, a zwierz opadł skomląc. Wbiłam wzrok w czerwoną ciecz, którą spragniona ziemia uporczywie piła, nie zostawiając kałuży. - Co robisz? – wrzasnęła dziewczyna i unosząc zakrwawiony miecz do góry krzyknęła: -Walcz! Taluarowie zaczęli rozświetlać swój statek pochodniami z których wysoko wznosił się magiczny ogień. Był delikatniejszy od zwyczajnego ognia, jak cienki jedwab jest delikatniejszy od bawełny. Mienił się błękitem i fioletem tak czystymi i tak doskonałymi, jakby były to kolory najwspanialszych kamieni szlachetnych świata. Barwy współgrały ze sobą, przenikały się, lecz były oddzielne, mieszały się, ale były tak inne, każda wyjątkowa. Ogień był jasny i lśniący, urzekał swoim pięknem, a jego ruch zachwycał jak najdelikatniejszy balet.
Daan leżał na piasku, czuł przeszywający ból w plecach. Otworzył powoli powieki i zobaczył nad sobą czarne drzewa, tak wysokie, że nie mógł dostrzec ich wierzchołków, ciemne niczym sadza, matowe, bez liści. Szeptały. Gęś przeleciała nad nim. Nie. To łabędź. Z jego skrzydła lała się krew, pobrudziła czoło i włosy chłopca. „Nie mogę się poruszyć” – pomyślał. Niebo zrobiło się czerwone, a potem przypłynęły chmury. Czarne jak te drzewa. „Ani kropli” – powiedział łabędź. „Poczekaj! Jesteś ranny!” – krzyknął Daan i chciał zerwać się na nogi, ale nie mógł nic zrobić. Był sparaliżowany. „Słyszysz to?” – zapytał ptak.
Ciężkie kroki zbliżały się w jego stronę. Usłyszał brzęk stali i jazgot miecza, tnącego czarne drzewa. Z ich pni zaczęła wylewać się gorąca smoła. „Słyszysz?” – spytał ponownie łabędź. „Uciekaj!” – krzyknął po chwili. Daan nie mógł się ruszyć. Potężny mężczyzna stąpał groźnie, a jego ciężkie stopy zanurzały się w piasku. Ciął drzewa, a te kruszyły się jak delikatne skały i otwierały mroczne wnętrza. „Dlaczego słyszę ten tupot? Przecież tu jest pełno piachu... Nie mogę się ruszyć!” – pomyślał chłopak próbując wstać, by spojrzeć kto się zbliża ku niemu. „Mam to złe przeczucie, to przeczucie...” Kroki dudniły mu w uszach. Ciemna ciecz z drzew, bulgocząca, ciągnęła się przez złoty piach. Spływała w stronę szyi Daana, podkradając się i chowając za pniami. Czarne drzewa. Chmury rozstąpiły się i czerwone światło raziło jego oczy. Już prawie tu jest, rozcina kolejne drzewa. Stal… Miecz… „Lećcie szybko i wysoko, niech nie dostrzeże was Taluarskie...” „Oko!” – dokończył ostry głos, a puste, świecące ślepia wpatrzyły się w Daana. Zimne ostrze dotknęło jego czoła. Chłopak wpatrywał się w oczy. Puste oczy. „Czy oni wszyscy mają taką twarz?” – zapytał się Daan przerażony. Wrzasnął. Gotująca się smoła zaczęła palić jego szyję i plecy. „Nie! Nie!” – krzyczał. „Nie mogę się ruszyć! To pali!” Łabędź znów przeleciał nad nim. Krew ptaka spadła jak deszcz na ciało Daana. Taluarski miecz, dotykający jego czoła wzniósł się w górę, zatańczył i zręcznie przeciął skrzydło. „Rid!” – zawołał Daan. Łabędź runął w kałużę smoły i spalił się, wołając do swoich braci. Serce chłopca biło coraz szybciej, jego ciało płonęło powoli w rozdzierającym bólu. „Nie zniosę tego!” – krzyczał bezradnie, a mężczyzna znów skierował ogromny miecz w jego stronę. „Zabij mnie! Ten ból! Zabij!” – błagał, a łzy spływały po jego jasnej twarzy słonym potokiem. „Pomyśl Daan, czego brakuje?” – odezwał się chłodny głos, a obrzydliwa twarz znajdowała się tuż nad twarzą Daana. Taluar śmierdział koszmarnie. Jego oczy zaczęły się zapadać, jego ciało sczerniało, miecz również. Zaczął płynąć w dół, spadać powoli i buchać parą. Rozpłynął się jak smoła i wsiąknął w piasek. Daan nagle znalazł się nad jeziorem. Pił wodę, a przy nim siedział Nithes. „Sam potrafię znaleźć ptaka!” – ryknął Nithes popychając go. Chłopak padł na ziemię. „Ale ja już jednego znalazłem. Już nie trzeba.” – rzekł subtelnie. „Mam nadzieję, że wiesz, gdzie dokładnie znajdują się okręty!?” – krzyknął Nithes. Daan zdziwił się na te słowa. „Muszę lecieć już teraz!” – ciągnął starszy brat. Rozbiegł się po szklistej wodzie jeziora i uniósł się wysoko niczym ptak. „Poczekaj! Jesteś ranny!” – zawołał do brata Daan. „Nie chłopcze, to ty jesteś ranny.” – odpowiedział Nithes szybując nad jego głową. Daan znów leżał, a ból jego pleców promieniował do ramion i rąk. Otworzył oczy, było ciemno. Odchrząknął. - To tylko koszmar. – wyszeptał cicho. Stałam przed dwumetrowym lustrem w mojej komnacie i zakładałam kolczyki, które Ranz podarował mi jako prezent zaręczynowy, kiedy usłyszałam cichy zgrzyt otwierających się, ciężkich drzwi. Do pokoju weszła moja matka, jeszcze niegotowa na ślub Marice. W rękach trzymała tacę z resztkami jedzenia, a pod pachą miała książkę. " Nie wiedziałam, że już będziesz gotowa kochanie. Masz ochotę jeszcze coś przekąsić przed wyjściem?" - spytała, spoglądając na tacę, na której znajdowały się resztki kurczaka, chleb, oliwa, sztućce i pusty kieliszek po winie.
Odpowiedziałam uniesieniem brwi. Nie miałam na nic ochoty. Odłożyła pospiesznie tacę i książkę i podeszła do mnie z uśmiechem, który nagle zbladł. "Ależ kochanie! To jest suknia, którą miałaś na swoim przyjęciu zaręczynowym! Natychmiast się przebierz!" W jej głosie było słychać gniew i widziałam jak jej oczy zaczęły zmieniać kolor. To nie wróżyło niczego dobrego. "Mamo, do przyjęcia nigdy nie doszło! Nikt nawet nie widział tej sukni!" Ścisnęła mnie mocno za nadgarstek i wydusiła przez zęby: "Zdejmuj tą szmatę!". Serce zaczęło bić mi szybciej, spociły mi się ręce. Chciałam już zaprotestować, kiedy usłyszałam dźwięk rozdzieranego materiału. Kiedy ona zdążyła chwycić za nóż? "Przestań!" wykrztusiłam, próbując wyrwać się z jej uścisku, ale nawet mnie nie usłyszała.Rzuciła nóż i chwyciła za karafkę z oliwą. "Mam lepszy pomysł."- powiedziała szeptem, z zahipnotyzowanymi oczami. Wylała zawartość oliwy na moją czerwoną suknię. Oliwa spływała mi po dekolcie, po piersiach, a z rękawów dostawała się powoli do dłoni... |